czwartek, 15 września 2011

wakacje.....

achhhhh
były były i się skończyły
niestety
z właściwym sobie fuksem zaliczyliśmy prawie dwa tygodnie prze-pięk-nej pogody w przepięknej Wisełce
takie Wiślane wakacje w tym roku-najpierw Wisła potem Wisełka :)
morze było
wielkie fale-wtedy Szym z wrodzoną sobie ostrożnością wycofywał się przy pomocy Pawła na z góry upatrzone pozycje na suchym piasku
a potem fale mniejsze aż do prawie niewidocznych... no i się zaczęło
rękawki do pływania nabyte przez mamę tuż przed wyjazdem... i bieeeegiem w morze aż po nos... i znów na plażę... i znów... i znów...
w tym czasie Basiula uskuteczniała warsztaty z budownictwa i hydrologii zupełnie nie zainteresowana moczeniem swoich książęcych czterech liter w zimnej wodzie
do czasu - bo nadszedł moment, że piasek stał się dla jej książęcej mości za nudny i raczyła zamoczyć się z grubsza po uda - z dziką radochą ale nie tracąc nic z godności :)
Był domek na drzewie - atrakcja niessssamowita dla obydwojga plus tatuś oraz oczywiście stressss dla mamy
no i był batut do skakania nie wiedzieć czemu przez wszystkich zwany trampoliną... czyli jazda - kiedy tylko sprzęt owy pojawiał się na horyzoncie Baś wyrywała do niego z radosnym okrzykiem "op!op!" i jeśli tylko był tam chociaż ułamek dla niej miejsca-ściągnąć ją z powrotem graniczyło z cudem

niestety skończyło się skończyło i zaczęliśmy nieodwołalnie nowy rok szkolno-przedszkolno-nianiowy
Krzychu czuje na karku powiew matury... no chyba bardziej mama czuje, przynajmniej poziom przejęcia obydwojga na to wskazuje
Szym rozpoczął pełnoprawną i wreszcie ze swoim rocznikiem przedszkolną edukację w grupie Kropelek, okupioną pierwszym tygodniem łez i rozpaczy, szczególnie po spotkaniu poprzedniej siostry wychowawczyni... ojjjj było miękko...
na szczęście jest coraz lżej i coraz rzadziej zaczynamy dzień od negocjacji pt: może dziś nie pójdę do przedszkola?

weekend spędziliśmy w Sulistrowicach
wygląda na to, że należy to odnotować jako pierwsze Szymkowe miłosne zawody
bo jeśli kobieta, którą jestem zauroczony spędza ze mną pół dnia, a następnie po przyjeździe koleżanki nagle traci mną zainteresowanie... no to jak to nazwać??
były nawet łzy i cierpienia młodego Wertera... ech kobiety kobiety
cała sytuacja zakończyła się wręcz niebezpiecznie bo desperackim skokiem ze stołu pingpongowego i odwiedzinami na naszym ulubionym już oddziale chirurgii dziecięcej-na szczęście skończyło się stłuczonym jedynie łokciem i zepsutym nieco humorkiem

i pora ruszać w odmęty edukacji czyli nowy przed- i -szkolny rok

Brak komentarzy: